Artykuł
Trudny łów łowców głów
Tylko 30 proc. badanych aktywnie szuka zatrudnienia, czyli aplikuje na wybrane stanowisko. Resztę musi przekonać headhunter
Pod koniec III kwartału 2021 r. na rynku było ponad 150 tys. nieobsadzonych miejsc pracy, głównie w przemyśle (34 tys.) i budownictwie (22,5 tys.) - wynika z wyliczeń biura pośrednictwa pracy Personnel Service. Agencje rekrutujące w imieniu firm nie mają teraz lekko.
Mówi anonimowo jeden z właścicieli firmy rekrutacyjnej: - Pandemia się skończyła, ale zostawiła po sobie pracę zdalną. Jeśli w ogłoszeniu nie ma informacji o takiej możliwości, praca jest nieatrakcyjna dla kandydata. Nie będzie przecież jeździł do biura, a jeszcze, nie daje Boże, woził papiery. Najchętniej nie wychodziłby z domu. Do tego jest inflacja, wszystko drożeje, więc wynagrodzenia też muszą iść w górę. Młodzi nie chcą pracować za byle jakie pieniądze. „Pięć i pół tysiąca? Tyle to mi nie starczy na nowego iPhone’a!” - to mi wykrzyczała do słuchawki dziewczyna świeżo po studiach, którą rekrutowałem, po czym się rozłączyła. Urodzeni w XXI wieku oczekują dużych pieniędzy na start. Znają języki obce, nie mają presji, aby szukać pracy w pocie czoła. Najchętniej zostaliby youtuberami albo instagramerami, bo tam można zarobić kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie - opowiada nie bez ironii.
Headhunting kojarzył się długo z metodą rekrutacji osób o rzadkich kwalifikacjach i na stanowiska wyższego szczebla. To działalność executive search (ES) zarezerwowana dla firm konsultingowych, które spełniają oczekiwania rynkowe międzynarodowych korporacji. Marcin Sojka, założyciel agencji Sales HR, zwraca uwagę, że projektów menedżerskich w randze ES zlecanych jest niewiele w stosunku do rekrutacji np. specjalistów.